Pamiętam jak dwa miesiące temu schodziłam ze schodów w półmroku poranka, opierając się o poręcz całym ciężarem ciała, a moje roztrzęsione nogi odmawiały współpracy. I pierwszy uśmiech i radość, które pojawiły się w drodze do pracy, dokładnie na wysokości sklepu z meblami. Młody przecież odchowany, a tu znowu wizja pieluch i nieprzespanych nocy. No i lubię czerwone wino i piwo do pizzy. A i z nieślubnym wszystko było już na ostrzu noża...choć jak widać był jeden obszar, w którym układało się znakomicie. Plotły się te dni, coraz więcej spałam i coraz więcej jadłam kiszonych ogórków, przegryzając je okazyjnie lodami Snickers. Grzałam się myślą o macierzyństwie, leniwie głaskając pojawiający się niespodziewanie szybko brzuszek.
Dokładnie tydzień temu zobaczyliśmy na USG fasolkę z pulsującym sercem. Poinformowaliśmy wszystkich, którzy chcieli nas słuchać. Podczas rodzinnej imprezy, między barszczem a krokietem, wznosiliśmy toasty za maluszka. Młody głaskał mnie po brzuchu podśpiewując "moje bejbi malutkie".
Wczorajsze rutynowe badanie, na podstawie wielkości dziecka miała zostać ustalona data porodu. Jeszcze w chwili wkładania głowicy USG razem z lekarzem, starszym panem z bujną grzywą przeszczepionych siwych włosów, zaśmiewaliśmy się z czegoś, czego już nigdy sobie nie przypomnę.
Cisza.
Wierci we mnie tym przyrządem.
Jeszcze więcej ciszy.
- Czy lekarz w Polsce widział bicie serca?
- Tak, ja też widziałam.
Cisza.
- Przykro mi.
Nawet mając świadomość, że miało tylko 8mm. Nawet wiedząc, że organizm odrzuca najczęściej szalone mutacje chromosomowe, dzieła pijanej matki natury, na które nauka nie znalazła słów. Nawet racjonalnie tłumacząc sobie, że lepiej teraz niż po pół roku rodzić martwe dziecko.
Dziś są moje urodziny.