Brak tytułu
czwartek, kwietnia 16, 2009
Nie pamietam kiedy ostatnio sie smialam. Tak naprawde smialam. Bo smieje sie codziennie oczywiscie. Tylko oczy nie chca wspolpracowac.
Czasami puszczaja mi nerwy. W drodze do pracy. Czesciej w drodze z pracy. Do samochodu siadam akurat w momencie, gdy po policzkach staczaja sie dwie ogromne lzy.
Tak naprawde nie mam czasu na zalobe po naszym malzenstwie. Od rana na nogach, po zrobieniu makijazu a przed obudzeniem Mlodego sie nie porycze przeciez z czysto praktycznych przyczyn - twarz mi splynie. Potem zaparkowanie Mlodego w przedszkolu i tysiac usmiechow do wszystkich "cioc" i kilku paletajacych sie pod nogami pedrakow. W sumie moglabym poplakac w drodze do pracy, wtedy ryzyko fontanny jest umiarkowane, ale co jesli nie uda mi sie nad soba zapanowac? No i musze zajechac do sklepu po gazete (ogloszenia o mieszkaniach do wynajecia...) i cos do jedzenia, bo przeciez gdybym chciala sobie robic kanapki przysiegam, musialabym chyba wstawac o czwarej. W pracy czasem mam kryzys w drodze do toalety lub po kawe, ale przeciez nie bede z siebie robic zaplakanej histeryczki, to nie liceum. W efekcie udaje mi sie przetrwac dzien calkiem sprawnie. I tylko ta nieszczesna droga na parking to jedyne piec minut gdy moge sie zastanowic, gdy nie boje sie zaczerwienionych od placzu oczu i gdy wiem, ze nikt mnie nie widzi. Reszte dnia spedzam z Mlodym ktory zaczal reagowac placzem lub wrzaskiem na nasze klotnie i krzyki. Poza tym przeciez nie bede dawac prawie-bylemu-mezowi tej satysfakcji i lez jak grochy.
Moglabym poplakac wieczorem, ale jestem zmeczona i boje sie, ze nie zasne jak sie zaczne nakrecac.
I tak nosze to wszystko w sobie i czuje, ze tyka to gdzies pod skora. Wiem, ze ktoregos dnia moge nad tym nie zapanowac. Boje sie ze wybuchne. I z przyklejonym do twarzy usmiechem wjade np prosciutko pod kola tira, albo do jeziora ktore mijamy w drodze z przedszkola. Bo totalnie mi odpierdoli.
Czasami puszczaja mi nerwy. W drodze do pracy. Czesciej w drodze z pracy. Do samochodu siadam akurat w momencie, gdy po policzkach staczaja sie dwie ogromne lzy.
Tak naprawde nie mam czasu na zalobe po naszym malzenstwie. Od rana na nogach, po zrobieniu makijazu a przed obudzeniem Mlodego sie nie porycze przeciez z czysto praktycznych przyczyn - twarz mi splynie. Potem zaparkowanie Mlodego w przedszkolu i tysiac usmiechow do wszystkich "cioc" i kilku paletajacych sie pod nogami pedrakow. W sumie moglabym poplakac w drodze do pracy, wtedy ryzyko fontanny jest umiarkowane, ale co jesli nie uda mi sie nad soba zapanowac? No i musze zajechac do sklepu po gazete (ogloszenia o mieszkaniach do wynajecia...) i cos do jedzenia, bo przeciez gdybym chciala sobie robic kanapki przysiegam, musialabym chyba wstawac o czwarej. W pracy czasem mam kryzys w drodze do toalety lub po kawe, ale przeciez nie bede z siebie robic zaplakanej histeryczki, to nie liceum. W efekcie udaje mi sie przetrwac dzien calkiem sprawnie. I tylko ta nieszczesna droga na parking to jedyne piec minut gdy moge sie zastanowic, gdy nie boje sie zaczerwienionych od placzu oczu i gdy wiem, ze nikt mnie nie widzi. Reszte dnia spedzam z Mlodym ktory zaczal reagowac placzem lub wrzaskiem na nasze klotnie i krzyki. Poza tym przeciez nie bede dawac prawie-bylemu-mezowi tej satysfakcji i lez jak grochy.
Moglabym poplakac wieczorem, ale jestem zmeczona i boje sie, ze nie zasne jak sie zaczne nakrecac.
I tak nosze to wszystko w sobie i czuje, ze tyka to gdzies pod skora. Wiem, ze ktoregos dnia moge nad tym nie zapanowac. Boje sie ze wybuchne. I z przyklejonym do twarzy usmiechem wjade np prosciutko pod kola tira, albo do jeziora ktore mijamy w drodze z przedszkola. Bo totalnie mi odpierdoli.
0 komentarze