Przez większość dnia. Leżę sobie i myślę. Nie rozczulam się nad sobą. Po prostu myślę. Potrzebuję ciszy.
Nie wiem nawet, czy jestem załamana. Szybko wskoczyłam w single mom modus. Wydaje mi się, że trwałam w nim przez ostatnie dwa lata. Tak, jakby to co było nie miało znaczenia. Ot taka poczekalnia, zabawa w bycie rodziną. W końcu nasza rocznica przypadała na 1 kwietnia. Prima Aprilis, uważaj, bo się pomylisz.
Weekend spędziłam w domku za miastem. Hytta, tak nazywa się taki domek po norwesku. Nie mamy w języku polskim odpowiednika, dlatego my Polacy mieszkający tutaj przejęliśmy tą nazwę. Mówi się, że "Jadę na hytte" i "Byłam na hycie"..jakkolwiek to brzmi, ya know what I mean.
Hytty (będę sobie odmieniać po polsku, z przyzwyczajenia) są różne. Najczęściej położone w malowniczych zakątkach. Są dobrem luksusowym. Ziemia pod hytte w ładnym miejscu kosztuje około miliona koron (dzielimy na pół i mamy złotówki). Dla porównania ziemia pod zwykły dom w takim samym miejscu kosztuje 250.000 koron. Chodzi tutaj o prestiż i luksus. W odróżnieniu od dni minionych, kiedy to hytty były jak najbardziej prymitywnymi domkami, mającymi stanowić schronienie dla ludzi, którzy mają ochotę zbratać się nieco z naturą. Obecnie hytty mają zmywarki i telewizory plazmowe, pełne wyposażenie kuchni, łazienkę z kibelkiem i prysznic. I taka właśnie była nasza hytta.
Są jednak hytty położone na szczytach górskich. Znajdziemy w nich łóżko i suchy prowiant, kibelek za krzaczkiem i kąpiel w jeziorze, wodę ze strumienia, butlę gazową, ciszę i spokój. Do takiej hytty idzie się kilka godzin. Po dotarciu na miejsce możemy rozgościć się w domku, który jest otwarty i wyposażony w suchy prowiant oraz pościel. Zostajemy na noc, a opuszczając hytte piszemy na kartce, co zużyliśmy. Podliczamy sami siebie i zostawiamy gotówkę, albo tez numer karty kredytowej, która ma zostać obciążona rachunkiem za nasz pobyt. Tak właśnie, welcome in Norway. Wędrując szczytami górskimi od hytty do hytty można spędzić całkiem udany urlop. O ile ktoś nie przywykł do luksusowych hoteli i drinków z parasolką.
Mam to szczęście, że mieszkam na zachodnim wybrzeżu Norwegii. Baaardzo deszczowym, z kapryśnym morskim klimatem (nie jestem do końca pewna tego klimatu, z geografi i klimatów miałam jedynkę!). Ale też przepięknym. Z fiordami, jeziorami i wodospadami. Dojazd na hytte zabral nam 20 minut. Pogoda (o dziwo!) dopisała. Całą sobotę przesiedziałam w CISZY, nad brzegiem, gapiąc się w morze.
Nazywam to self healing process.
Nie wiem nawet, czy jestem załamana. Szybko wskoczyłam w single mom modus. Wydaje mi się, że trwałam w nim przez ostatnie dwa lata. Tak, jakby to co było nie miało znaczenia. Ot taka poczekalnia, zabawa w bycie rodziną. W końcu nasza rocznica przypadała na 1 kwietnia. Prima Aprilis, uważaj, bo się pomylisz.
Weekend spędziłam w domku za miastem. Hytta, tak nazywa się taki domek po norwesku. Nie mamy w języku polskim odpowiednika, dlatego my Polacy mieszkający tutaj przejęliśmy tą nazwę. Mówi się, że "Jadę na hytte" i "Byłam na hycie"..jakkolwiek to brzmi, ya know what I mean.
Hytty (będę sobie odmieniać po polsku, z przyzwyczajenia) są różne. Najczęściej położone w malowniczych zakątkach. Są dobrem luksusowym. Ziemia pod hytte w ładnym miejscu kosztuje około miliona koron (dzielimy na pół i mamy złotówki). Dla porównania ziemia pod zwykły dom w takim samym miejscu kosztuje 250.000 koron. Chodzi tutaj o prestiż i luksus. W odróżnieniu od dni minionych, kiedy to hytty były jak najbardziej prymitywnymi domkami, mającymi stanowić schronienie dla ludzi, którzy mają ochotę zbratać się nieco z naturą. Obecnie hytty mają zmywarki i telewizory plazmowe, pełne wyposażenie kuchni, łazienkę z kibelkiem i prysznic. I taka właśnie była nasza hytta.
Są jednak hytty położone na szczytach górskich. Znajdziemy w nich łóżko i suchy prowiant, kibelek za krzaczkiem i kąpiel w jeziorze, wodę ze strumienia, butlę gazową, ciszę i spokój. Do takiej hytty idzie się kilka godzin. Po dotarciu na miejsce możemy rozgościć się w domku, który jest otwarty i wyposażony w suchy prowiant oraz pościel. Zostajemy na noc, a opuszczając hytte piszemy na kartce, co zużyliśmy. Podliczamy sami siebie i zostawiamy gotówkę, albo tez numer karty kredytowej, która ma zostać obciążona rachunkiem za nasz pobyt. Tak właśnie, welcome in Norway. Wędrując szczytami górskimi od hytty do hytty można spędzić całkiem udany urlop. O ile ktoś nie przywykł do luksusowych hoteli i drinków z parasolką.
Mam to szczęście, że mieszkam na zachodnim wybrzeżu Norwegii. Baaardzo deszczowym, z kapryśnym morskim klimatem (nie jestem do końca pewna tego klimatu, z geografi i klimatów miałam jedynkę!). Ale też przepięknym. Z fiordami, jeziorami i wodospadami. Dojazd na hytte zabral nam 20 minut. Pogoda (o dziwo!) dopisała. Całą sobotę przesiedziałam w CISZY, nad brzegiem, gapiąc się w morze.
Nazywam to self healing process.