Nie wiem kiedy przyszedł ten moment, gdy zupełnie się rozsypałam. Wydaje mi się że było to w styczniu, kiedy siedziałam na podłodze w łazience i z całej siły starałam się wyć po cichu, żeby nie straszyć Młodego a Lubemu nie pokazywać, że związał się z wariatką. Bałam się tego a jednocześnie czułam gdzieś pod skórą, że moja czarna przyjaciółka zapuka kiedyś do mojego nowego, szczęśliwego życia. Przez rozwód przebrnęłam bez jednej łzy. Przez samotne macierzyństwo rozpychałam się łokciami udowadniając sobie i światu że da się jednocześnie być supermamą, pracownikiem roku i miłą byłą żoną która przyjmie na klatę wiadro pomyj "dla dobra dziecka". Na każdym kroku słyszałam jaka jestem silna, dzielna i odważna. Że w obcym kraju, że bez rodziny, że dałam radę, że uwolniłam się z toksycznego związku, że jestem twarda, że zawsze uśmiechnięta, że jestem wspaniałą matka i że to wszystko nie było moją winą.
Wstydzę się, bo nie jestem silna, dzielna i odważna. Jestem kobietą, która wyje skulona na podłodze w łazience i rujnuje swoje wymarzone życie, przerażona że on odejdzie i jednoczesnie świadoma, że jeśli nie przestanę on naprawdę odejdzie.
Przez ostatnie lata powtarzałam sobie "co mnie nie zabije, to mnie wzmocni". Codziennie. Kilka razy dziennie. I wierzyłam w to bo dzięki temu trwałam. Wydaje mi się, że jestem już dostatecznie wzmocniona, zahartowana do kości, zaimpregnowana cynizmem i sarkazmem po czubki palców. Czas odpocząć.
W torebce czekają moje przyszłe towarzyszki, ułożone po 14szt, w dwóch listkach. Będą mi towarzyszyć przez co najmniej pół roku. Obiecują posklejać mnie do kupy, za cenę spadku libido i przybrania na wadze. Hmmm, nie pasuje mi to wcale. Zawsze coś za coś.
PS. Postanowiłam mówić o tym głośno. Ludzie nie wstydzą się opowiadać publicznie o problemach z jelitem grubym, grzybicy stóp, kurzajkach i katarze siennym. Ja jestem chora na depresję.