Dopadło mnie jesienne przesilenie. Dopadło mnie wieczne zmęczenie. Wychodzę w mrok i wracam w mroku, szare chwile dnia spędzam w biurze przy komputerze, najczęściej z zasłoniętą firaną, żeby rusztowaniowcy ćwiczący stawianie rusztowań tuż za moim oknem nie podglądali, jak zawzięcie staram się nie pracować. Nie chce mi się wstać i nie chce mi się spać. Nie chce mi się gotować ani piec, sprzątać, ruszać się z kanapy. Jedyne co mi się chce to czytać. I malować paznokcie, chociaż też robię to trochę z musu i podszeptów wewnętrznego głosu, który w kraju kobiet ze szminką na zębach cedzi mi do ucha: "Jak to tak, z gołymi do ludzi?"
Odkryciem minionego tygodnia jest ultrakobiecy lakier, który Essie wypuściło ze swojej, na pewno odurzająco wonnej rozlewni, jesienią 2008 roku. Big Spender to czysta kobiecość. Lakier w odcieniu amarantowym, bądź ciemnoróżowym, bądź jasnoburaczkowym, ewentualnie fuksji. Nie sądziłam, że tak świetnie skomponuje się z chłodnym odcieniem mojej skóry. Właściwie trafił do mnie przez przypadek, gdy w sklepie okazało się że obowiązuje promocja: weź trzy zapłać za dwa. Dumałam przy niewielkiej szafie Essie pół godziny, wreszcie chwyciłam go ("chyba jeszcze takiego nie mam...?") i podreptałam do kasy.
Trafiła mi się wersja z szerokim pędzelkiem, maluje się nim wspaniale, nie idzie sobie wręcz krzywdy zrobić. Trwałość bardzo dobra, wytrzymał 4 dni bez odprysków, jedynie końcówki lekko starte. Zmyłam i znów pomalowałam paznokcie na ten sam kolor (chora jakaś czy co!?).
Lakier jest kremowy, na upartego wystarczy jedna warstwa, konsystencja w sam raz. Wspaniale komponuje się z szarówką zza okna, z kaloszami i ciemną kalwiaturą komputera.
Na paznokciach: baza (Herome) - dwie warstwy lakieru - top (Essie Good to Go)