Przyznaję się. Padłam ofiarą hybrydowego manicure, który trzyma się paznokcia jak przyspawany, błyszczy jak podlotek na baletach w remizie i pozwala mi oszczędzić czas i spędzać ciemne i wietrzne wieczory tylko i wyłącznie na pozostawaniu zawiniętą w kocyk, z głową na wygodnym ramieniu i Breaking Bad w TV.
Manicure hybrydowy to manicure lakierem mającym właściwości żelu. Każda warstwa (czyli podkład - warstwa lakieru - warstwa lakieru numer 2 - top coat) jest utwardzana w lampie UV. Wykonanie go zajmuje więc trochę czasu, zależnie od sprytności kosmetyczki. Z doświadczenia wiem, że jedna potrafi uwinąć się ze ściągnięciem starej hybrydy, wymodelowaniem paznokci i położeniem nowej hybrydy w pi-razy-oko godzinę. Inna natomiast samo opiłowanie i położenie hybrydy celebrowała przez godziny półtorej, ku mej rozpaczy i psychicznemu dyskomfortowi, gdyż jak już kiedyś wspomniałam, u kosmetyczki tudzież fryzjera przeżywam katusze, bo ONI LUBIĄ ROZMAWIAĆl. A ja? Nie zawsze. Nie koniecznie.
Zdjęć zaraz po wykonaniu nie posiadam. Musicie uwierzyć mi na słowo, że lakier został położony starannie, prawie-że-do-samych-skórek. Kosmetyczka użyła trzech warstw. Na paznokciach mam CND Shellac Decadence, choć nie starałam się oddać koloru, a jedynie pokazać ogólny stan lakieru po gwarantowanych dwóch tygodniach bez odprysków.
Zdjęcia można powiększyć.
Tak prezentowały się moje dłonie dokładnie po tygodniu. Odrost niewielki, na żywo znacznie mniej widoczny niż na zdjęciach. Nie przeszkadzał mi i nie czułam się z nim niechlujnie. Końcówki starte minimalnie, normalny człowiek (czyli nie paznokciowy nazi) nie zauważy.
Po zrobieniu zdjęć zaczęła przeszkadzać mi długość paznokci, dlatego je obcięłam i jednocześnie pozbyłam się lekko startych końcowek. Poniższe zdjęcia lepiej oddają faktyczny odcień lakieru.
Po dwóch tygodniach odrost był już dość widoczny, choć nie tak natarczywy jak w powiększeniu. Środkowy palec natrafił na pilniczek w torebce, stąd lekkie rysy na lakierze. Za to, co stało się z palcem wskazującym, obwiniam rozdwajający się paznokieć, z którym bezskutecznie walczę już ponad pół roku. Przyczyniła się do tego także ostatnio czytana przeze mnie książka Kinga, jako że nie omieszkałam w chwilach szczytowego napięcia pomemłać zębami przy lakierze na pazurach. Shame on me! Po zrobieniu fotek pokryłam paznokcie czerwonym lakierem i przechodziłam w nich jeszcze 5 dni. Czyli dokładnie po 19 dniach lakier zaczął odchodzić w taki sposób, że nie oparł się mojej nerwowej naturze i niecierpliwym palcom-skrobaczom.
Rady cioci Aggi, jesli chcecie spróbować manicure hybrydowego? Wybierzcie salon, gdzie pracują na produktach CND Shellac. To jest lakier hybrydowy. Jest wiele firm oferujących lakiery hybrydowe, które tak naprawdę są kolorowymi żelami. Siedzą na pazurach jak gnom na garuszku złota i łatwiej sobie palec odciąć niż pozbyć się samemu tego cholerstwa z płytki. Prawdziwy Shellac łatwo ściągnąć stosując metodę znaną przy usuwaniu brokatowych lakierów: nasączamy waciki w zmywaczu z acetonem, przykładamy do paznokci, zawijamy opuszki folią aluminiową i czekamy około 15 minut. Tak potraktowany Shellac odchodzi praktycznie sam, płytka jest czysta, czasami wymaga lekkiego doczyszczenia drewnianym patyczkiem. Dla porownania "hybryda" firmy Mollon trzymała się na moich paznokciach ponad trzy tygodnie, przeżyła nawet rozbijanie biwaku w 30sto stopniowym upale. Bez odprysku. Niestety, wymoczona w acetonie (a nie w zmywaczu) nadal wymagała porządnego doskrobania, na płytce pozostały resztki warstwy podkładowej, a sama płytka nie wyglądała ciekawie po tym eksperymencie.
Minusem tej metody jest, że nie każda wytrzyma w takim samym kolorze pazurów przez pół miesiąca. Ale jak dla mnie wygoda tego rozwiązania pozwala znieść kolorowe nudziarstwo.